Relacja z wyjazdu na Hawaje
🕗 13 minut | 15 listopada 2024 | Tekst Kinga Figarska
Aloha! Z tej strony Kinga. Dziś zabieram Was ze sobą w podróż, która była spełnieniem moich marzeń – na rajskie Hawaje! Razem polecimy na drugi koniec świata, odwiedzimy dwie wyspy i – jako że ciężko tego uniknąć – zakochamy się w tym przepięknym miejscu! Jesteście gotowi? Zapraszam na pokład!
✅ Z tego artykułu dowiesz się:
- Jak dotrzeć na Hawaje z Polski i ile trwa lot – a właściwie loty.
- Czy hawajskie wyspy różnią się między sobą.
- Jak przemieszczać się po wyspie Kona, a jak po Oahu.
- Czym jest Luau oraz jakich atrakcji Hawajów warto doświadczyć.
- Gdzie na Oahu udać się na wędrówki, a gdzie na plażowanie.
- I różne inne ciekawostki!
Przeczytaj również:
Kierunek Hawaje – przeprawa przez lotnisko i LOT!
Jak zaplanować i wcielić w życie wakacje na drugim końcu świata? Po kolei… a właściwie po niebie 😉
Przeprawa przez lotnisko
Moją podróż zaczęłam na lotnisku Chopina w Warszawie, skąd miałam lot do słonecznego Los Angeles. Wylot był zaplanowany na 16:45, a na lotnisko przyjechałam około dwie godziny wcześniej.
Jako mistrzyni pakowania (i dzięki niezawodnej hawajskiej pogodzie) zmieściłam swoje rzeczy w walizkę kabinową i plecak, które mogłam wziąć ze sobą na pokład w cenie biletu! Odprawiłam się online, więc na lotnisku udałam się prosto do kontroli bezpieczeństwa, a potem do kontroli paszportowej.
Wszystko poszło sprawnie, więc mogłam razem z moją towarzyszką podróży usiąść i kupić karty eSIM – szybko, łatwo i w pełni online, co było idealne dla zabicia czasu!
Mój lot LOT-em!
Wreszcie wsiadłam na pokład. To był mój pierwszy lot długodystansowy i byłam bardzo podekscytowana! Leciałam w LOT Economy Class, korzystając z każdej możliwej dogodności długich lotów – otuliłam się kocykiem, włączyłam film na swoim ekranie i zajadałam się każdym przysmakiem podanym przez personel pokładowy.
Mój lot do Los Angeles trwał około 12 godzin. Podczas lotów do USA podawane są dwa większe posiłki – na początku i końcu lotu. Moim faworytem były kluseczki z kurczakiem w sosie pomidorowym. Pomiędzy serwisami stewardessa rozdawała też batoniki Grześki oraz napoje, więc przez cały lot niczego mi nie zabrakło.
Przesiadka – szybki przystanek w Los Angeles
Planując podróż z Polski na Hawaje, trzeba uwzględnić przesiadkę. Ja zdecydowałam się na lot do Los Angeles – jest to najwygodniejsze połączenie, ale jeśli wolicie, możecie również wybrać inne lotnisko, na przykład w Miami.
Podróżując do USA należy wyrobić dokument ESTA – przez stronę rządową lub przez pośrednika. Zrobiłam to tydzień przed wyjazdem, a gotowa ESTA czekała na moim mailu już następnego dnia.
Do Los Angeles doleciałam około godziny 20 czasu lokalnego. Lotnisko było ogromne! Mimo to szybko przeszłam przez kontrolę bezpieczeństwa, podczas której musiałam okazać dokument ESTA oraz paszport i odpowiedzieć na kilka pytań. W pierwszej chwili może to wydawać się stresujące, ale nic bardziej mylnego – to tylko krótka formalność, po której oficjalnie zaczyna się Wasz American Dream!
Noc spędziłam w hotelu, jako że lot na Hawaje miałam dopiero następnego dnia. Zdecydowałam się na dalszy przelot liniami Hawaiian Airlines (jeśli podróżujecie do Honolulu, to bilety na przesiadkę możecie zakupić od razu na lot.com!).
Sprawdź ceny lotów do Honolulu
Kona – Wielka Wyspa i jeszcze większy zachwyt
Pierwszym oficjalnym przystankiem mojej wakacyjnej przygody była wyspa Kona. Lot z Los Angeles na Konę trwał około 5 godzin, więc dotarcie tam z Polski to w sumie około 17 godzin samego lotu. Choć może brzmieć to przytłaczająco, podróż minęła mi naprawdę dobrze! A Kona zachwyciła mnie – i zaskoczyła – już od chwili wylądowania.
Pierwsze wrażenie, lotnisko Kona i transport
Całe lotnisko znajduje się w pawilonach na wolnym powietrzu. Jest malutkie – zwłaszcza w porównaniu z lotniskiem w Los Angeles, a przy gate’ach nieraz lokalni mieszkańcy urozmaicają podróżnym czekanie tańcem hula.
Już na lotnisko ułożyły mi się w głowie pierwsze spostrzeżenia o Hawajach – maksymalne wykorzystanie klimatu i szerokie uśmiechy, którymi obdarzali mnie wszyscy dookoła.
Do dzielnicy, w której miałam hotel, dojechałam autobusem, który sam w sobie był niesamowity – nie miał okien, w ramach siedzeń znajdowały się w nim ławeczki parkowe, a pani kierowca pytała, dokąd chce się dojechać i informowała, gdy na horyzoncie pojawiał się odpowiedni przystanek. Co więcej – wszystkie autobusy na Wielkiej Wyspie są darmowe! Idealne pierwsze wrażenie zbudowane.
Rajski resort i plażowanie w okolicy!
Na wyspie Kona spędziłam niepełne trzy dni nastawione w pełni na relaks i wylegiwanie się na plaży. Zatrzymałam się w resorcie Royal Kona, który, choć ma już swoje lata, całkowicie przypominał mi wszystkie filmy, od których zaczęło się moje marzenie o Hawajach.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po zameldowaniu, było wyjście na balkon, i o matko, jeśli nie tak wygląda raj… Patrząc po czasie na zdjęcia, wręcz rozpływam się na ten widok, a przysięgam, że na żywo był jeszcze piękniejszy!
Jakby emocji było zbyt mało, w kolejnej chwili wybrałam nad hotelową lagunę, by pierwszy raz w życiu popływać w oceanie – i zakochałam się całkowicie!
Oprócz laguny z niewielką plażą na terenie resortu miałam dostęp do basenu. W trakcie pobytu nie mogłabym sobie jednak odmówić odwiedzenia innej plaży. W ten sposób znów z pomocą super-autobusu znalazłam się na plaży magicznego piasku (Magic Sands Beach Park)!
Na nielagunowej plaży ocean robił jeszcze większe wrażenie. Turkusowa woda i szalone fale z łatwością odganiały upał, a widoki dookoła były czarujące!
Wybierając plażę, warto zwrócić uwagę, czy jest strzeżona. Ocean jest niesamowity, ale potrafi też być niebezpieczny – dlatego jeśli gdzieś ma pojawić się rekin, to lepiej mieć w pobliżu ratownika, który da o tym głośno znać.
Czym jest Luau? Hawajski MUST DO!
Jeśli zastanowicie się przez moment, z czym kojarzą Wam się Hawaje, z pewnością wśród pierwszych pomysłów pojawi się taniec hula – i słusznie. Jeśli chcecie zgłębić historię oraz rodzaje tradycyjnego tańca, posłuchać klimatycznej muzyki prosto od lokalnego zespołu i zjeść pyszne wyspiarskie jedzenie, to polecam Wam Lūʻau – tradycyjną hawajską ucztę (Otwiera się w nowym oknie).
Luau to namacalny symbol hawajskiej gościnności, pogody ducha i wspólnego świętowania. Czułam się, jak na wielkiej rodzinnej kolacji i to wrażenie, wraz z pięknie zachodzącym słońcem sprawiły, że jest to jedno z moich ulubionych wspomnień!
Luau odbywało się przy moim hotelu, więc widok na ocean był wliczony w cenę! Kolacja była w formie bogato zaopatrzonego bufetu oraz donoszonych na bieżąco koktajlów (w wersji z alkoholem lub bez).
Podczas kolacji próbowałam wszystkich specjałów: wołowiny teriyaki, bułeczek kokosowych, czy sałatki ze słodkich ziemniaków i makaronu. Miałam też okazję spróbować „typowego” hawajskiego koktajlu, czyli Mai Tai, którego nazwa po tahitańsku tłumaczy się jako „dobry” (całkowicie się zgadzam!). Mniam!
Luau organizowane jest w wielu miejscach (podczas pobytu wielokrotnie widziałam reklamy takich wydarzeń), więc okazji z pewnością nie zabraknie. Moim zdaniem jest to świetny plan na wieczór!
Oahu – hawajskie królestwo turystyki
Po krótkim, choć bardzo przyjemnym pobycie w Konie przyszedł czas na zmianę klimatu! Choć oczywiście wciąż było gorąco, to Oahu, a w szczególności Honolulu powitało mnie powiewem wielkomiejskości. Lot z Kony na Oahu trwał niecałą godzinę.
Lotnisko w Honolulu i transport do miasta
Mimo że lotnisko w Honolulu nie było już tak urocze, jak to na Konie, to dało się na nim łatwo odnaleźć. Tym razem do wynajmowanego mieszkania pojechałam à la taksówką – w Honolulu dostępne są przejazdy Boltem, Uberem oraz bardziej popularnym w USA Lyftem.
Możecie też skorzystać z autobusów. Bilety jednoprzejazdowe można zakupić u kierowcy (gotówką, która musi być wyliczona), jednak korzystniejszą opcją są wielorazowe Holo Cards, które możecie doładowywać w sklepie lub online. Haczyk jest jeden – kartę w pierwszej kolejności musicie zakupić w sklepie, a w moim przypadku były one wszędzie wyprzedane…
Nowy Jork z palmami – witajcie w Honolulu!
Już zza okna samochodu byłam zaskoczona kontrastem między Koną a Honolulu. Jechaliśmy szeroką autostradą, a przed moimi oczami co rusz pojawiały się wysokie budynki – zarówno wysłużone czasem, jak i bardzo nowoczesne.
Honolulu jako stolica 50. stanu (który swoją drogą obchodził wtedy 50. rocznicę włączenia do USA!) w pierwszej chwili zdecydowanie bardziej skojarzyło mi się z amerykańską metropolią, niż klimatem Hawajów, którego zaznałam w Konie. Z perspektywy czasu myślę, że jest ono skrzyżowaniem obu. Zresztą niezależnie czy to kameralna wyspa, czy centrum miasta, Hawajczycy emanują wspaniałą pozytywną energią i dzielą się uśmiechem zarówno z lokalnymi mieszkańcami, jak i turystami.
W Honolulu mieszkałam w prywatnie wynajmowanym mieszkaniu tuż przy kanale Ala Wai. Do plaży miałam zaledwie kilkanaście minut spaceru, a była to zdecydowanie tańsza opcja niż wielkie hotele znad oceanu. Poza tym widok… cóż, podobnie jak na Konie zakochałam się od pierwszego wejrzenia!
Ciekawostka! Zauważyłam, że (ze względu na oczywistą wysokość temperatur) bardzo powszechne w Honolulu są baseny przy budynkach – zarówno w hotelach, jak i w „normalnych” wieżowcach, takich jak ten, w którym mieszkałam.
Atrakcje w Waikiki i okolicy
Waikiki to bez wątpienia najsłynniejsza dzielnica Honolulu, przede wszystkim dzięki znajdującej się tam plaży. Właściwie w tej okolicy skupia się tam całe życie turystyczne miasta za sprawą ciągnących się wzdłuż plaży kompleksów hotelowych.
Turystyczna ostoja oferuje wiele atrakcji – w tym lekcje surfowania. W końcu plaża Waikiki to wymarzone miejsce surferów z całego świata!
Moja towarzyszka podróży zdecydowała się na lekcję surfowania i pozwolę sobie zacytować jej odpowiedź na pytanie, czy było warto:
„TAK. Super doświadczeniem było spróbować surfowania w miejscu, które jest określane stolicą surfingu! Atrakcja może jest nieco skomercjalizowana, ale podejście Hawajczyków jest bardzo miłe i wspierające (bo i tak nie będziesz lepszy od nich…)”.
Zdecydowałyśmy się też na nurkowanie z żółwiami. Nazwa jest nieco wygórowana w stosunku do tego, jak to doświadczenie wygląda (niestety nie płynie się „pod rękę” z żółwiem…), niemniej pływanie tak daleko od brzegu i możliwość zobaczenia tych pięknych zwierząt w ich naturalnym środowisku… Naprawdę cudowne doświadczenie!
Zobacz więcej atrakcji w Honolulu
Top plaże na Oahu – mój ranking
Podczas pobytu udało mi się odwiedzić sporo, bo przynajmniej siedem plaż Oahu – bardziej i mniej zapadających w pamięć.
Warto wiedzieć: Honolulu jako miasto odgrodzone jest od reszty Oahu przez pasmo górskie Koʻolau. Wpływa to (i to bardzo zauważalnie!) na różnicę pogody – gdy na reszcie wyspy nieraz było pochmurnie lub padał deszcz, klimat w Honolulu był bardziej stabilny, suchy i słoneczny.
Przedstawiam moje plażowe podium!
Wyróżnienie: Laniakea Beach. Plaża, która słynie ze swoich uroczych mieszkańców, czyli żółwi! Nie udało mi się tam popływać, ale samo siedzenie na piasku i oglądanie, jak żółwie wypływają na powierzchnię, zasługuje na wyróżnienie.
Trzecie miejsce: Ala Moana. Jedna z plaż w okolicy „centrum hotelowego”, jednak znacznie mniej zatłoczona niż flagowe Waikiki Powiedziałabym, że w tej okolicy są one dość podobne między sobą – wszystkie zostały stworzone sztucznie, łącząc piaszczystą plażę i otwarty ocean z widokiem nowoczesnego miasta. Ala Moana wyróżniła się spokojem, którego na pozostałych plażach często mi brakowało.
Drugie miejsce: Sandy Beach Park. W pełni naturalne miejsce, do którego marzę, by wrócić! Najpiękniejsze fale, jakie widziałam, szeroka plaża i błyszczący piasek, który – przysięgam, w słońcu mienił się, jak brokat… Jedyne, co zrzuciło ją z pierwszego miejsca, to fakt, że przez ogromne fale nie miałam okazji tam popływać. Ale uważaj Pacyfiku, to nie było moje ostatnie słowo!
Pierwsze miejsce: Kaiona Beach Park. Fanfary dla zwycięzcy! Naturalna, kameralna plaża i perfekcyjnie turkusowa woda, z której za nic nie chciało się wychodzić. Siedząc na piasku, masz piękny widok na ocean, a z wody możesz podziwiać góry rozciągające się za plażą. Spędziłam tam niemal pół dnia i wciąż czułam niedosyt – mój zdecydowany faworyt!
Czas na hike!
Czym byłyby wakacje bez szalonej liczby dziennych kroków? Poszukując okazji do spacerów, trafiłam na dwa zachwycające szlaki, którymi nie mogłabym się z Wami nie podzielić!
Manoa Falls to cudny wodospad skryty wśród masy zieleni. Szlak, który do niego prowadzi, nie jest zbyt wymagający – mimo że składa się w dużej mierze ze schodów, ma niecałe 3 kilometry i da się go przejść w około godzinę. I to wliczając czas na zachwycanie się naturą przypominającą las deszczowy!
Szlak znajduje się blisko Honolulu i można dojechać do niego autem oraz autobusem. Chyba że naprawdę lubicie się zmęczyć… W takim wypadku – na własnym przykładzie – potwierdzam, że da się tam dotrzeć na piechotę.
Lanikai Pillbox to krótszy, choć – moim zdaniem – bardziej wymagający szlak, ze względu na stromość niektórych etapów. Grzbiet góry składa się przede wszystkim ze skały wulkanicznej. Jest to często polecane miejsce na wschód słońca, a spacer pod górę zdecydowanie pomaga się rozbudzić, dlatego też wybrałam się tam rano.
Widok jest piękny – tylko i aż, a oglądanie ze szczytu miasteczka budzącego się do życia wśród promieni słońca, to wspaniałe doświadczenie. Zdecydowanie warto się tam wdrapać!
Jeśli jesteście spragnieni kontaktu z przyrodą to strzałem w dziesiątkę będzie też Botanical Garden, czyli ogród pełny zachwycających roślinnością widoków. Mimo że kompleks jest dostosowany, by przejechać przez całość samochodem, to zdecydowanie lepszym (i zdrowszym) rozwiązaniem jest zostawienie auta na pierwszym dostępnym parkingu i przejście przez ogrody pieszo.
Moje wrażenia i podróż powrotna
Gdy dobiegł koniec moich wakacji, przyszedł czas na długą podróż do domu!
Lot z Honolulu do Los Angeles trwał około 5 godzin, a lot z Los Angeles do Warszawy to kolejne 11 i pół godziny. Tym razem przesiadkę przeczekałam na lotnisku w LA, buszując po sklepach (uwielbiam zagraniczne księgarnie) i odpoczywając z widokiem na przeróżne samoloty.
Choć najchętniej zostałabym na Hawajach na kolejne dwa tygodnie, to miło było wsiąść na pokład LOT-u, usłyszeć personel pokładowy witający mnie po polsku oraz otulić się kocykiem na kolejne dziesięć godzin filmów i drzemania.
Był to też moment na refleksje powyjazdowe. Hawaje stały się symbolem rajskich wakacji i ucieczki od wszystkich problemów świata. Nie da się ukryć, że ta kreacja jest podtrzymywana na każdym kroku – przez biura podróży, koncerny hotelowe, organizatorów atrakcji… Jeśli miałabym być surowa, pewnie powiedziałabym, że jest to nieco przerysowane, ale szczerze – będąc tam, ma się po prostu ochotę wskoczyć w sam środek tego wyobrażenia i przeżyć swoje własne rajskie wakacje.
Zarówno podczas pobytu, jak i z perspektywy czasu uważam Hawaje za jeden z najlepszych kierunków, jakie odwiedziłam!
Jeśli macie możliwość, to bardzo polecam Wam rozszerzenie swojej wycieczki na więcej niż jedną wyspę, lub przynajmniej więcej niż jedną część wyspy. Gdybym miała wybrać jedno z szeroko pojętych „doświadczeń” moich wakacji, to byłoby to właśnie zestawienie tradycyjnej Kony, wielkomiejskiego Honolulu i spokojniejszej reszty wyspy Oahu.
Szybkie strzały – pytania i odpowiedzi
Sprawdź ceny lotów do Honolulu
Mój pobyt na Hawajach – podsumowanie
Choć nasza wspólna podróż dobiegła końca, mam nadzieję, że przekonałam Was, by spróbować tej szalonej (choć bardzo spokojnej) wycieczki na drugi koniec świata! Natomiast jeśli o mnie chodzi… Cóż, kierowca Lyfta, rodowity Hawajczyk z wyspy Kona, na nasze pożegnanie odpowiedział „Not goodbye! A hui hou!”. To fantazyjne hasło oznacza „until we meet again” (dopóki znów się nie zobaczymy) i sprawiło, że wracając do rzeczywistości, właśnie taką myśl miałam w głowie.
A hui hou, Hawaje!